Zamówienie na podchorążych |
|
Tadeusz Mitek
Zaprezentował Pan niedawno w AON rewolucyjną koncepcję reorganizacji
szkolnictwa wojskowego. Jaki jest główny grzech jego obecnie
istniejących struktur?
- Przede wszystkim są wciąż nadmiernie rozbudowane. Jest to pozostałość
z czasów, gdy Wojsko Polskie będące częścią Układu Warszawskiego
liczyło ok. 400 tys. ludzi i było przeznaczone do zupełnie innych zadań
niż obecnie.
Wiele uczelni zostało już przecież rozformowanych.
- Ale nadal mamy cztery akademie wojskowe, cztery wyższe szkoły
oficerskie i siedem samodzielnych centrów szkolenia. Do tego dochodzą
dwa uczelniane studia wojskowe i dwa licea oraz łódzkie studium
nauczania języków obcych. To stanowczo za dużo, jak na
150-tysięczną niebawem armię, która rocznie będzie potrzebowała nie więcej niż ok. 800 nowych oficerów.
Zatem jedyna recepta leży w dalszej redukcji?
- Owszem, jak również w centralizacji systemu. Dziś potencjał
szkolnictwa wojskowego jest ogromnie rozproszony. Utrzymanie wielu
ośrodków uczelnianych staje się z każdym rokiem coraz droższe, ponieważ
kształcą one coraz mniej podchorążych. Kolejny argument to
nierównomierne nasycenie uczelni samodzielnymi pracownikami naukowymi.
Dotyczy to zwłaszcza szkół oficerskich. Żadna z nich nie ma dziś
uprawnień, aby promować nawet na poziomie pierwszego stopnia, czyli
licencjackim. Do tego dochodzi zupełny brak korelacji z ogólnokrajowym
systemem edukacji. Powoduje to, że dyplomy oficerów praktycznie
niewiele znaczą w świecie cywilnym.
Są opinie, że szkolnictwo wojskowe powinno jednak zachować swoją organizacyjną odrębność i specyfikę nauczania.
- Jeżeli uczelnie wojskowe i ich absolwenci nie chcą znaleźć się na
marginesie, to muszą spełnić takie warunki, aby mogły zostać objęte
powszechnym prawem o szkolnictwie wyższym. Tylko to pozwoli nadać
szkołom i wydawanym przez nie dyplomom odpowiednią rangę. W
departamencie uważamy, że aby nadal nie rozpraszać sił i sprostać
ustawowym wymogom, powinna w przyszłości powstać jedna wyższa uczelnia
wojskowa - uniwersytet obrony narodowej.
A co z istniejącymi dzisiaj szkołami i akademiami? Przestałyby po prostu istnieć?
- Nie byłoby automatycznej likwidacji. W pierwszej fazie, czyli do
końca 2001 r. uniwersytet powstałby z połączenia trzech akademii - AON,
WAT i WAM. Na bazie każdej z nich utworzono by wydziały:
strategiczno-obronny, techniczny i lekarski. Ten ostatni mieściłby się
w Łodzi.
Pozostały nam szkoły oficerskie.
- Zakładamy, że w 2002 r. z trzech szkół podległych dowódcy Wojsk
Lądowych - poznańskiej, wrocławskiej i toruńskiej - powstałaby jedna
wyższa szkoła oficerska Wojsk Lądowych. Równolegle istniałaby Akademia
Marynarki Wojennej w Gdyni i dęblińska WSOSP. Przyjmujemy, że wszystkie
te uczelnie włączone zostałyby w struktury uniwersytetu w 2006 roku. Z
jednoczesnym przekształceniem ich w zamiejscowe wydziały. Obok trzech
już wymienionych, UON miałby zatem jeszcze wydziały wojsk lądowych,
lotnictwa i morski.
Skąd rachuby, że byłby to system tańszy, skoro nadal istniałyby ośrodki, w których dziś mieszczą się uczelnie?
- Obniżenie kosztów wzięłoby się stąd, że z powielanych ośmiu struktur
uczelnianych pozostałaby tylko jedna, znacznie odchudzona etatowo. Nie
dublowałyby się stanowiska i elementy infrastruktury. Powstałby spójny
system logistyczny.
Tak czy owak, panie dyrektorze, będą to pieniądze z MON.
- Otóż niekoniecznie. Przejrzystość struktury pozwoli na wprowadzenie
nowych zasad finansowania uniwersytetu. Widzę w tym większe możliwości
oszczędzania niż w mechanicznych likwidacjach czy redukcjach placówek i
instytucji szkolnictwa.
Czy oznacza to, że UON podlegałby regułom komercyjnym?
- Dziś jest tak, że minister obrony "płaci" uczelni za wszystko, co
jest związane z jej działalnością. Dokłada w ten sposób nawet do
kształcenia słuchaczy cywilnych, bo przecież trudno na czas ich nauki
poprzełączać np. liczniki zużycia prądu. Teraz MON będzie "zamawiał"
kształcenie określonej liczby wojskowych słuchaczy na danym kierunku
studiów, zgodnie z aktualnym kadrowym zapotrzebowaniem wojska.
Negocjowałby z rektorem realne koszty wykształcenia jednego absolwenta.
W ten sposób ustali się wielkość dotacji, jaką resort obrony
przeznaczałby w danym roku na funkcjonowanie uniwersytetu. Reszta
budżetu UON mogłaby pochodzić ze studiów komercyjnych.
Niewiele w tej koncepcji miejsca na uniwersytecką samodzielność.
- Przeciwnie, będzie to uczelnia autonomiczna i samofinansująca się.
Nikt jej nie zabroni prowadzić także na własną rękę działalności
naukowo-dydaktycznej. Oczywiście, jeżeli potrafi zaistnieć na
edukacyjnym rynku i przyciągnąć studentów. Ale już nie za pieniądze MON.
Trudno mi wyobrazić sobie administrowanie uczelnią rozrzuconą aż w pięciu miastach.
- Byłoby to o wiele łatwiejsze niż obecnie, bowiem UON miałby jednego
pana, byłby za pośrednictwem departamentu podporządkowany ministrowi
obrony. Obecnie podporządkowanie uczelni wojskowych jest niejednolite,
co utrudnia koordynację i sprawne zarządzanie.
A co z kadrą naukowo-dydaktyczną?
- Tylko taka uczelnia spełni kryteria akredytacji, gdyż pozwoli
zgromadzić odpowiednią ilość samodzielnych pracowników naukowych.
Zrówna szanse wojskowej i cywilnej inteligencji. Liczymy, że zapewni
nobilitację zarówno zatrudnionej w niej kadrze naukowo-dydaktycznej,
jak i studentom. Z jej dyplomem będą mogli odnaleźć się także poza
wojskiem.
Czy zakłada się, że wszyscy oficerowie kończyliby studia ze stopniem magisterskim?
- Nie, to byłoby nieracjonalne i nie odpowiadałoby zapotrzebowaniom
armii. Wszyscy kończyliby I stopień wyższego wykształcenia, który daje
dyplomy licencjackie lub inżynierskie. Potem oficerowie rozjeżdżaliby
się do jednostek. Po kilku latach służby ok. 20-30 proc. spośród nich
będzie powracać na uniwersytet, by uzyskać magistra i tym samym
otworzyć sobie drogę do wyższych stanowisk.
Oponenci mówią, że uczelnie wojskowe powinny kształcić przede
wszystkim profesjonalistów wojskowych, bo takich umiejętności wymaga
się głównie od żołnierza zawodowego.
- Poruszył pan istotny problem. Wciąż się bowiem narzeka, że albo
kształcimy inżynierów teoretyków nie potrafiących poradzić sobie z
żołnierzami i dowodzeniem, albo szkolimy ludzi, którzy są wprawdzie
doskonałymi czołgistami czy artylerzystami, lecz nie dają sobie rady,
gubią się, gdy muszą wyjść poza zakres swoich wąskich specjalności
zawodowych.
Kim zatem powinien być przyszły oficer?
- Przede wszystkim musi być dobrym menedżerem...
wtedy będzie sobie radził z dyscypliną, ze szkoleniem, ze sprzętem?
- Będzie umiał zarządzać, planować działalność szkoleniową, kierować
ludźmi. Bezpośrednie posługiwanie się techniką bojową należeć powinno
natomiast do specjalistów lub spoczywać na podoficerach.
Czy możliwe jest oderwanie edukacji oficera od techniki bojowej, znajomości sprzętu, regulaminów walki?
- Umiejętności czysto profesjonalnych powinni nabywać przez
przemienność kształcenia, czyli praktyki w jednostkach i szkolenie w
samodzielnych centrach szkolenia. Zakładamy, że byłaby to edukacja
permanentna. Zgodnie z zasadą przyjętą w przygotowywanej ustawie
pragmatycznej mówiącą, że nie będzie możliwe uzyskanie wyższego stopnia
etatowego i stanowiska bez ukończenia odpowiedniego kursu i
podniesienia kwalifikacji.
Skoro jesteśmy przy centrach, czy postraszy Pan także ich kadrę i zapowie radykalne zmniejszenie liczby ośrodków?
- Jestem daleki od tego. Uważam, że nie powinno się ich pochopnie
likwidować. Dziwię się dowódcom rodzajów sił zbrojnych, którzy dość
łatwo godzą się na ich zamykanie, czy wręcz sami to sugerują. Jest to
uleganie naciskom i założeniom, zgodnie z którymi redukcja jest
najlepszym sposobem na wszystko. Sądzę, że najpierw należy precyzyjnie
określić struktury sił zbrojnych i zasady polityki kadrowej. Dopiero
potem będzie można wyliczyć, ile osób,
w jakich korpusach i specjalnościach powinniśmy szkolić. Jeżeli w
praktyce okaże się, że centrów jest za dużo, będzie można zlikwidować
je z czystym sumieniem.
Nic dotąd nie powiedzieliśmy o istniejących obecnie szkołach chorążych. Co z nimi?
- Proponujemy, by w 2001 r. wstrzymać nabór do wszystkich szkół chorążych, a w następnych latach dokonać ich likwidacji.
Jak to ma się do planów reformy kadrowej, zgodnie z którymi chorążowie powinni stanowić 27 proc. ogólnego stanu sił zbrojnych?
- Nasz projekt zakłada stopniowe "wygaszanie" korpusu chorążych.
Uważamy w departamencie, że nie bardzo mieści się on w nowoczesnej
koncepcji sił zbrojnych. W wielu zachodnich armiach korpus ten nie
istnieje. Rolę chorążych powinni, w moim przekonaniu, przejąć
podoficerowie z wykształceniem średnim.
Przyjmijmy jednak, że chorążowie w polskim wojsku pozostaną, to gdzie według Pana powinno się ich szkolić?
- Uważam, że w centrach szkolenia, na dwu- lub trzy-semestralnych
kursach specjalistycznych. Oczywiście zawodowa edukacja chorążego nie
kończyłaby się na jednorazowym kursie.
Mówimy cały czas o koncepcji przygotowanej w DNiSW. Czy ma ona dostatecznie dużą siłę przebicia, by stała się realna?
- Niestety, muszę stwierdzić, że nasze merytoryczne, oparte na
fachowych analizach argumenty przebijają się z trudem i napotykają na
duży opór. Zarówno w uczelniach wojskowych, jak i w monowskiej
centrali. Lobby za innymi rozwiązaniami okazują się bardzo mocne.
W grę wchodzą bowiem różnego rodzaju lokalne i środowiskowe ambicje oraz interesy.
Od strony formalnej za reorganizację szkolnictwa odpowiada jednak departament.
- Tu dochodzimy do paradoksu, bowiem nawet w pracach nad reformą
szkolnictwa traktowani jesteśmy już nie jak piąte, bo ono jest
potrzebne na wypadek awarii, ale jak szóste koło u wozu. Z przykrością
muszę stwierdzić, że nawet nie jesteśmy niekiedy zapraszani na
posiedzenia kierowniczych gremiów, podczas których mówi się o sprawach
wchodzących w zakres kompetencji i odpowiedzialności departamentu.
Rozstrzygnięcia zapadają poza nami.
Jaka jest zatem szansa, by w 2006 roku istniała tylko jedna wojskowa uczelnia, ale o randze uniwersyteckiej?
- Przykro mi, dziś jeszcze nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Choć to ja właśnie powinienem znać odpowiedź.
|